wtorek, 12 sierpnia 2008

Poziomka odnaleziona!

Uwaga, uwaga! Niemal rok od zagubienia, a pół roku od otrzymania listu z informacją o odnalezieniu... jest! Mój zielony ActionBent. Jeden z trzech rowerów zgubionych przez amerykańskiego przewoźnika w listopadzie 2007 roku. Odebrałem go z dworca autobusowego w NYC, manhattańskiego Port Authority Bus Terminal. W listopadzie zeszłego, tuż po powrocie z San Diego, bylismy częstymi gośćmi tego miejsca. Łudzeni obietnicami rychłego zlokalizowania i dostarczenia nam naszych ukochanych pojazdów, przez tydzień, z samego rana wędrowalismy na 625 8th Avenue...

Nic więc dziwnego, że w dniu mojego wylotu z Warszawy czułem lekki dreszcz emocji na myśl o wizycie w TYM miejscu. Miałem tylko parę godzin na odbiór zguby - samolot z Pragi był na miejscu rano, natomiast wieczorem miałem kolejny lot - do Limy, celu mojej podróży.

Swój pobyt w Wielkim Jabłku rozpocząłem od odstawienia poznanej w samolocie przemiłej Łotyszki Agnes w okolice lotniska La Guardia. Po drodzę pozdrawiało mnie mnóstwo osób, domyślam się, że Peruwiańczyków (miałem na sobie t-shirt z napisem w jęz. hiszpańskim "kocham Peru").

Po pożegnaniu towarzyszki podróży nie pozostało mi nic wiecej, jak wsiąść do pociągu linii D docierającej wprost pod nowojorski dworzec. Tak też uczyniłem. Na miejscu nie miałem problemu z odnalezieniem hali bagażowej Greyhounda. Po wręczeniu pracownikowi listu z marca 2008, oznajmiającego odnalezienie pudła z moim bajkiem, odczekalem 5 minut i... pojawił się! Nietypowe, z trudem znalezione w San Diego pudło po jakichś zabawkach Fisher-Price z całą pewnością kryło mojego pozioma. No, nie do konca krylo, bowiem z dziury w bocznej ściance pudła wystawała zielona rura - część ramy. Handtruck podjechał bliżej, chwycilem karton, rozerwałem... - w końcu jest!!! Byłem ogromnie szczęśliwy. Rower nie nosił śladów żadnych dodatkowyh uszkodzeń; za to ciągle pokryty byl warstwą kurzu z bezdroży pogranicza amerykańsko-meksykańskiego! Podpisałem protokół odbioru bagażu i oczywiście spytałem o dwa pozastałe nasze pojazdy. Afroamerykański pracownik stwierdził, że "to nie leży w jego kompetencjach" i kazał mi czekać na swojego kolegę. Po chwili gdzieś sobie poszedł. Jak zwykle całkowity brak kompetencji, czy nawet elemenarnego szacunku dla klienta. Przez 20 minut nikt, dosłownie NIKT nie pojawił się w hali. Ponieważ czas mnie naglił, a chcialem jeszcze odwiedzić moich przyjaciół, machnąłem ręką, okleiłem pudło ducktapem i ruszyłem w kierunku dwudziestejdziewiątej...

Nazajutrz byłem już na innym kontynencie, na innej półkuli; Fiorella, ja, moja poziomka i chaos peruwiańskiej stolicy... Ale to juz historia na kolejnego bloga. Zapraszam na Ekspedycję 2008, gdzie możecie poczytać więcej o moim pobycie w Peru oraz wyprawie Radka na Bałkany.