czwartek, 29 listopada 2007

This is the end ???

Wyprawa zakończyła sie 11 listopada. Właśnie wtedy wsiedliśmy do autobusu Greyhound w San Diego. Mieliśmy spokojnie dojechać do Nowego Jorku, odebrać ze Stamford nasze stare rowery i 16 listopada wylecieć do Warszawy. Jednak nie wszystkie rzeczy potoczyły się zgodnie z planem. Również ucierpiał na tym nasz blog nie bedąc systematycznie aktualizowany.
Ale po kolei.



W San Diego rozmontowaliśmy rowery, zapakowaliśmy do kartonów, wykupiliśmy ich przewóz "shipping", sami wsiedliśmy do autobusu Greyhound. I ruszyliśmy. Jechaliśmy długie trzy dni. W międzyczasie odebraliśmy email od Randego z ActionBenta. Wysłał nasze stare rowery (mój i agaty) , ale jak sprawdziliśmy na stronie UPSu rowery miały dojść do Stamford 16 listopada czyli w dzień naszego wylotu. Trochę się spóźnił i już wiedzieliśmy że będziemy mieli wielkie trudności z wyrobieniem się czasowo.



W Nowym Jorku czekała nas kolejna niespodzianka. Po wyładowaniu naszych bagaży z autokaru okazało się, że nie ma kartonów z rowerami.... Greyhound po prostu je zagubił. Byliśmy gorzej niż wściekli!!

A do odlotu pozostawało niewiele czasu. Mieliśmy dwa wyjscia- albo wyleciec zgodnie z terminem spisując już troche na straty nasz sprzęt albo pozostać pare dni dłużej i zrobić wszystko żeby wymusić na Greyhoundzie skontrolowanie naszej sprawy - obojętność z jaką się spotykaliśmy ze strony pracowników była krótko mówiąc wkurwiająca. Byli odpowiedzialni za przewóz naszego sprzętu z jednego na drugie wybrzeże i poprostu go zagubili. Dali ciała naszym kosztem.

Zostaliśmy wiec tydzień dłużej, dzięki wielkiej pomocy Polskich Linii Lotniczych "LOT" przy zmianie rezerwacji biletów "w ostatniej chwili".


Również UPS nie pokazał wielkiej klasy. Rowery doszły do Stamford w terminie, jednak ktoś - zgodnie z relacją firmy-odmówił przyjęcia paczek ze względu na to że były one uszkodzone. Było to oczywistą nieprawdą, gdyż nikt nawet nie był w tym czasie w domu. Rowery zostały cofnięte do magazynu w Norwalk nieopodal miasta. Oczywiście ich celem miał byc powrót do nadawcy. Udało nam sie przechwycić jeden z nich. Przypadkiem w kartonie był mój rower.

Wróciliśmy więc z jednym rowerem. Drugi stoi z powrotem pod schodami w ActionBencie w Redmond, a trzy najprawdopodobniej podróżują gdzieś po USA różnymi autobusami linii Greyhound.

Rowerów szukamy obecnie z pomocą ambasady i konsulatu. Firma Greyhound w przypadku odnalezienia ich zobowiązuje sie do przesłania ich do Warszawy na własny koszt.





"wróciłem do domu w niedziele 25 listopada, próbuje sie przestawić na czas polski od paru dni, ale wciąż zasypiam ładnych pare godzin po północy. smuci mnie brak rowerów, ale wiem jak bardzo bezsilny jestem w tej sytuacji. wiem jedno, nikt nie zabierze nam 3200 km ktore pokonalismy dzieki wlasnej sile uporowi i fantazji. różnie międzynami sie ukladalo podczas wyprawy. droga okazala sie silniejsza i lepsza od naszych nastrojow. zrozumiala nas i pogodzila, postawila cel. zawsze bede pamietal przejazd przez Doline Śmierci, sesje zdjęciową przy Golden Gate, Mase krytyczną w San Francisco, Johnna Millera i jego chatkę, Eda Gudersona z Creswell, impreze u Krisa, niedzwiedzia który zabrał nam sakwe, niesamowite Crater Lake, napis Hollywood, który był na wyciągniecie ręki, wszystkich policjantów przeganiających nas z parków miejskich i wiele innych niesamowitych historii jakie przeżyliśmy przez te dwa miesiące"

Ale meksyk!



Amerykanie stawiaja mur na granicy meksykanskiej. Ma ulatwic kontrole nad migracja meksykanczykow. Przez mur widac juz zupelnie inny swiat. Domy z blachy i dykty, duzo dzieci, przekupna policja a nad wszystkim powiewa ogromna flaga Meksyku.

Tijuana
Nawet jak nie chcesz do Meksyku to i tak tam pojedziesz ;-)
Z amerykanska wiza jest tak ze jak ja masz to dobrze ;-) Ale jesli przekroczy sie granice Meksyku, celnik zabiera wize z paszportu i przy ponownym wjezdzie daje nowa karteczke. Czyli przekraczajac granice narazamy sie na strate 6 miesiecznego pozwolenia na pobyt w USA i w zaleznosci od celnika wracajac możemy otrzymac inny okres pozwolenia na pobyt.
Ale i tak przez pomylke wjechalismy do Meksyku. Wystarczylo niechcacy zjechac na autostrade do Tijuany, przejechac 300 metrow i juz tam bylismy. Bez zadnej kontroli granicznej!

Pokrecilismy sie troche po Tijuanie. Dużo samochodów, bezład na ulicach, policja próbuje kierować ruchem. Chaos jak był tak jest. A na ulicy ten wygrywa kto mocniej trabi!!
Ale najbardziej fajna sprawa spotkala nas pozniej. Wracajac pomylilismy troche droge do przejscia granicznego. Wjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu. Zatrzymał nas pierwszy napotkany patrol policyjny, jeden z tych odpowiedzialnych za kierowanie ruchem. Nie do końca wiedząc o co im chodzi zatrzymaliśmy się po prostu na środku jezdni. Chwile później podeszła do nas policjantka. Zaczęła mówić po hiszpańsku. Nikt z nas nie zna tego języka. Agata w miare bezbłędnie rozszyfrowała słowa: "rapido" znaczy szybko, "tu" znaczy ty. Czyli że albo my jedziemy za szybko (sic!) albo wjechaliśmy na droge szybkiego ruchu. Słowa "ticket" i "police station" nawet wymawiane z hiszpańskim akcentem łatwo zrozumieć.

Prawdopodobnie jedynie jeden dolar w portfelu Grześka uratował nas przed koniecznością udania się na komisariat. Widząc go policjantka straciła chyba też nadzieje na łapówke.

W czasie naszej blisko 10minutowej rozmowy z panią policjant okrązyło nas kilkoro dzieci. Zaczeły bawić się pedałami, dotykać i ciągnąc za sakwy, kopać w koła. Potem podszedł jakiś pan i próbował sprzedać mi gitare.

Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w Stanach. Do USA wielka kolejka samochodow. Im blizej terminalu tym wieksze zageszczenie straganow. napoje, ciastka, slodycze, owoce, sombrera, pancza, gitary. Tak jakby ktos puscil po koronie stadionu 10-lecia trzypasmowa ulice.
Do przejscia dla aut nie wpuscili nas. Musielismy cofnac sie do przejscia granicznego dla pieszych. Odstalismy swoje, przeszlismy kontrole, celnik spojrzal tylko w paszport nie sprawdzajac nawet wizy. Spytal po co i dlaczego jedziemy i juz bylismy w USA.

At last!

poniedziałek, 26 listopada 2007

San Diego


Grzesiek nocowal tutaj Na placu zabaw w jednej ze zjezdzalni.
Ja z Agata postanowilismy poszukac innego miejsca. Po drugiej stronie mostu palilo sie ognisko. Okazalo sie ze stoi tam baaardzo duzo namiotow. Jeden wiecej nie zrobil nikomu roznicy. Okazalo sie ze to jest jakas impreza organizowana przez amerykanska fundacje walki z rakiem piersi. Kobiety chodzily dookola jeziora codziennie i za kazda mile ktos wplacal pieniadze na fundacje. Tego sie dowiedzialem od dwoch mlodych wolontariuszek. Kto i gdzie wplacal tego nie wiem.
A nocleg byl tutaj .
Wstalismy rano (6.00), zwinelismy sie i zaczelismy procedure budzenia Grzeska. Wyruszylismy o 9tej ;-)



Przemknelismy przez San Diego. Miasto dzieki swojemu polozeniu jest waznym portem wojennym amerykanskiej floty. Akurat jak przez nie przejezdzalismy witani/ albo zegnani byli amerykanscy marynarze. Na ulicy wiwatowali ludzie, flagi narodowe powiewaly w powietrzu, a mysmy sobie przejechali po prostu na rowerach zmierzajac w strone granicy Meksyku. Po drodze ogladalismy jeszcze jakas stocznie.

sobota, 24 listopada 2007

Na południe

Na Long Beach spędziliśmy dwie noce. Spaliśmy na plaży przy drewnianym chodniku, ludzie chodzili; niektórzy bardzo się nam dziwili. Jakiś pan powiedział że to jest shame spać na plaży. Ale cóż - były dwa dni odpoczynku, a w zasadzie leczenia Grześka choroby.
Miał gorączkę i dziwną wysypkę. Po dwóch dniach ruszyliśmy dalej.

Jechaliśmy wzdłuż autostrady nr 5. Była fajna ścieżka rowerowa przez parę kilometrów, ale w pewnym momencie na naszej drodze stanął poligon. Z powodu braku kasków odmówiono nam przejazdu drogą przez poligon. Nic nie pomógł list od ambasadora - musieliśmy pojechać autostradą.

piątek, 23 listopada 2007

DOOWYLLOH

Wow!!

Jesteśmy nad literami Hollywood!!!


I to na rowerach. Jest tutaj stacja przekaźnikowa na szczycie.
Straszna mgła, jest 9 rano. Litery odgrodzone są od drogi siatka więc nie uda się na nie wejść. Wszędzie kamery.

Kurde. Udało się nam!



Zjechaliśmy Mulholland Drive do centrum Hollywood.



Obejrzeliśmy Universal Studio- strasznie kiczowate, parę butików, fast foodów, nic specjalnie ciekawego. Karnet wejściowy do samego studia kosztował ok 20 dol więc odpuściliśmy sobie. Hollywood Blv. też niczym nie zaimponował. Na chodnikach są gwiazdy i nazwiska, ale ogólnie nie ma tam nic ciekawego do oglądania.
A w McDonaldzie na dodatek dochodzi do bójek.

Przeszliśmy się bulwarem, zrobiliśmy parę fotek. I pojechaliśmy na Beverly Hills 90210.



Dylana nie było w domu. Pokręciliśmy sie więc po legendarnej dzielnicy. Palmowe aleje, wielkie żywopłoty szczelnie ukrywąjace luksusowe wille. Powiało trochę splendorem, ale tylko trochę.

czwartek, 22 listopada 2007

Na przyjęciu dla VIP-ów

Pomiędzy Palmdale a Los Angeles stoją góry. Trzeba wdrapać się na parę tys. stóp, a potem zjechać w dół. W zasadzie cały dzień ciężkiej jazdy. Ale przejechaliśmy.

W okolicach napisu Hollywood przydarzyła nam się ciekawa historia.
Probowaliśmy dojechać do liter, a że było już ciemno, postanowiliśmy zbliżyć się jak najbliżej napisu, rozstawić namiot i dopiero rano rzucić na nie okiem.

Górę zaatakowaliśmy od strony Griffith Park. Co prawda wjazd był zakazany po 8 pm. ale w górę jechało dużo samochodów, więc zlekceważyliśmy tabliczkę. Zatrzymał nas dopiero ochroniarz tuż przed Obserwatorium. Zakazał dalszej jazdy. Trwała jakaż impreza dla VIP-ów. Na szczęście dla nas, po drugiej stronie góry ochroniarzem był Chińczyk. Nie kumał za dużo i bez problemu dojechaliśmy do obserwatorium.

Wyglądało nieźle - dużo fajnych samochodów, chłopcy od odbierania pojazdów. Grzesiek z Agatą poszli do obserwatorium. Brakowalo tylko zaproszenia, żeby na własne oczy zobaczyć George'a Clooneya, Brada Pitta, czy jakiegoż sławnego reżysera.

Zmęczeni, ruszyliśmy drogą po zboczu w stronę liter. Paręset metrów za obserwatorium rozstawiliśmy namiot i poszliśmy spać.

- Step out of the tent.
Cóż, nie miałem wyjścia.
- Hello, how are You. I just wake up. - odparłem wychodząc ze śpiwora.

-Show me your hands. Want to see your hands. Do You have any gun?

- No, im clear. - powiedziałem rozsuwając drzwi namiotu.
Pokazałem strażnikowi puste ręce.

Sytuacja zdawała się być poważna. Przed namiotem Agaty stał strażnik parku z ręką na kaburze. Za nami drugi strażnik dzierzył kij w dłoniach. I znów trzeba się było tłumaczyć. Strażnik kazał nam się zwinąć, zajrzał jeszcze do namiotów czy nic podejrzanego nie trzymamy, postał dopóki nie złożymy namiotów i pojechał namierzać kolejnych podejrzanych.

Wykorzystał na nas chyba wszystkie procedury jakich nauczył się w szkole dla strażników parkowych ;-)

poniedziałek, 19 listopada 2007

Call the sheriff



Zmiana planów.

Najpierw LA, potem na południe do San Diego.

Do LA jechaliśmy starymi drogami wzdłuż autostrady. Nic ciekawego się nie zdarzało. Pustynia, autostrada, stacje odpoczynku, restauracje.
W Jack in the box przed Barstow spotkała nas nieprzyjemna historia.
Byliśmy głodni, restauracja była już zamknięta. Jedyna opcja na kupienie czegoś do zjedzenia to drive-thru. Grzesiek podjechał pierwszy i udało mu się zamówić i dostać zestaw. Mnie już nie
obsłużono tłumacząc że na rowerze nie można. Więc trudno, usiadłem na chodniku koło Grześka i patrzyłem jak zjada swojego burgera. Próbowałem jeszcze zaczepić jakiegoś kierowcę, żeby zrobił mi zakupy, ale nie udało się.

Nasze zachowanie nie spodobało się obsłudze. Najpierw wyszło dwóch chłopaków i w niegrzeczny sposób poprosili nas o zniknięcie. Grozili, że w innym wypadku zadzwoniliby po szeryfa. Ja byłem skłonny ustąpić, ale Grzesiek powiedział " Call the sherrif".


No i przyjechał szeryf. Opowiedział historię o tym że każdy biznes w Kalifornii może odmówić każdemu obsługi jeśli chce i mimo że zostaliśmy źle potraktowani, nic nie może poradzić.
Mimo to wciaz bylem glodny.

niedziela, 18 listopada 2007

Las Vegas czyli fatamorgana na pustyni


Uff, trochę czasu upłynęło, dużo rzeczy się zdarzyło. Chyba warto spróbować usystematyzować wszystko w jedną spójną opowieść.

Las Vegas - Dużo światła, szumu, ludzi. Najpierw postanowiliśmy pożywić się w McDonaldzie. Posileni tym jakże wartościowym jedzeniem puściliśmy się w szał hazardu.
Najpierw skromnie, wyskubaliśmy ćwierćdolarówki z portfeli.
Magia kasyn jednak działa.
W pewnym momencie Grzesiek wrzucił do maszyny banknot 20-dolarowy i wysypał się
cały kubek pięciocentówek. Gra zaczęła się na całego, zmienialiśmy tylko od czasu do czasu maszyny, co skądinąd wcale dobrym pomysłem nie jest. Jeśli chce się coś wygrać, to trzeba siedzieć przez wiele godzin przy jednym automacie.
Wciągnąłem sie (Radek) na tyle, że musieli mnie siłą niemalże odciągać od maszyny.

Była już noc. Musieliśmy znaleźć nocleg, przed nami dluga droga do LA.
Po drodze jeszcze zatrzymywaliśmy się w paru miejscach i chłonęliśmy miasto, które pierwotnie miało być celem naszej podróży. Miasto na środku pustyni, gdzie jeszcze parędziesiąt lat temu nie było nic. A teraz ? Hazard, kluby, hotele, luksusowe restauracje, występy największych gwiazd. Coś z niczego.

środa, 7 listopada 2007

Dolina Śmierci

Death Valley

Podobno z 50 wozów które w 1849 przejeżdżały przez dolinę, do końca dotarł tylko jeden. Właściciel odwrócił się w stronę Badwater i powiedział "Good-bye Death Valley".

Od San Francisco podkręciliśmy tempo. Trzeba było zmienić też rezerwację biletów lotniczych. Jedziemy teraz po 150 km dziennie. Częściej nocą, gdyż temperatury w dzień osiągają 35 st C.
Postanowiliśmy zamknąć naszą wyprawę granicą meksykańską, spinając klamrą całe Zachodnie Wybrzeże USA.

Najpierw kilka dni wspinaczki . Trzeba było wjechać z wysokości morza, przedrzeć się przez góry, pokonać pustynię i w końcu zjechać z wysokości 1000 metrów w Dolinę, która jest najniżej położonym miejscem w USA.

To był zjazd!!! Ciemno, z naprzeciwka samochody oślepiające światłami, a my pędzimy 60km/h.
Trochę się bałem. Tym bardziej że droga wcale nie była idealnie równa.

Jazda rowerem po pustyni wymaga posiadania dużej ilości wody. Dziennie schodzi nam 3-4 litry. Konieczny jest też krem przeciwsłoneczny, okulary i coś na głowę.

No i przecież nigdzie nie ma McDonalda, Burger Kinga, czy WallMart'a (sieć supermarketów). Poza naszym bagażem, w sakwy Crosso trzeba więc pakować mnóstwo jedzenia.

W Dolinie Śmierci jest gorąco. 40 stopni. Brakuje pitnej wody. Jedyny zbiornik na który natrafiliśmy był wypełniony wodą do chłodnic. Nieprzydatna do picia. Rozłożyliśmy obok niego namiot, chcąc wykorzystać poranny cień jaki stworzy.

Wieczór i poranek. A rano był 1 listopada. Grzegorz obchodził 25 urodziny, w prezencie dostał... trąbkę do poziomki. Potem Agata zatrzymała strażników i dostaliśmy parę litrów świeżej i zimnej wody.

Byliśmy gdzieś w środku Doliny. Trasę ustawiamy zawsze na GPS-ie, korzystając dodatkowo z map które nam wpadają od czasu do czasu w ręce.

W rzeczywistości - żeby przejechać Stany Zjednoczone rowerzysta nie potrzebuje kupować map. W większości sklepów rowerowych i biur informacji turystycznej dostaje się niesamowitą ilość w miarę aktualnych mapek konkretnych terenów.

Około 11 ruszyliśmy, jeszcze przez kilometr mieliśmy asfalt, potem zaczął się koszmar. Świeżo wyrównana droga żużlowa. Piasek, żużel, okropny skwar, dolina otoczona wielkimi na 2000 metrów górami. I praktycznie zero ludzi. Przez cały dzień zobaczyłem tylko 2 samochody.

Poziomki mają cienkie opony. Kopią się w grząskim żużlu. Grzesiek wpadł na pomysł spuszczenia powietrza z opon. Szybko złapał pierwszą z pięciu tego dnia gum. Przebyliśmy 32 km, późną nocą docierając do drogi głównej.

Odwróciłem się, spojrzałem w stronę niezdatnej do picia Badwater.

Wygraliśmy z Dolina.

radklif

niedziela, 4 listopada 2007

Materiału z Masy nie będzie (2)

Mieliśmy szczęście. Był ostatni piątek miesiąca. A my byliśmy w mieście gdzie narodziła się Masa Krytyczna. W bibliotece sprawdziliśmy jeszcze dokładnie miejsce.

Biblioteka w San Francisco to nie za fajne miejsce. Strasznie dużo bezdomnych i odrzuconych. Do tego jeszcze 15-minutowy, nie całkiem dla nas zrozumiały system rezerwacji komputerów. Zwróciliśmy uwagę jednej afroamerykance, że za długo siedzi na necie. Wszystko skończyło się wizytą pani ochroniarz (rowniez murzynki)...

Droga na masę nie była trudna. Ledwo wyszliśmy z Public Library, natknęliśmy się na jadący ulicą strumień rowerzystów. Raczej nie było wątpliwości gdzie i po co zmierzają. Po drodze jeszcze wpadłem kołem w kratkę studzienki (trochę niebezpiecznie, bo tuż przed trolejbusem).

Masa w San Francisco jest inna niż w Warszawie. Ludzie się przebierają, przypinają sobie różne dziwne rzeczy do swoich rowerów, duzo krzyku, tumult i muzyka. A w powietrzu unosi się kojący zapach marihuany. Karnawał i dekadencja. Bardzo punkowy charakter.

Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę z jednym z masowiczów, zainteresowanych naszą obecnością. Okazało się że także był podróznikiem, jeździł rowerem po Europie, nawet po Polsce.

Ruszyliśmy parę minut po 18.30. Najpierw wspinanie się po ulicach SF, potem zajebiście długi tunel, w którym można było sobie pokrzyczeć do woli.
W końcu dojechaliśmy do słynnej krętej ulicy z kwietnikami. Parę setek rowerzystów, noc, księżyc nad miastem i zjazd.

Niestety nagrania z masy brak ! Następnego dnia podczas porannego śniadania w McDonaldzie, postanowiłem naładować swoją kamerę. Na tyle nieostrożnie tę czynność wykonałem, że została ukradziona. Prawdopodobnie stało się to, gdy wcinałem moje lody waniliowe, albo apple-pie. Nie potrafię dokładnie oszacować kiedy. Straciłem całe nagranie z Masy. Sam początek imprezy mam na kasecie, którą tuż przed startem schowałem do sakwy.

Jakby to powiedział Forrest Gump. "I to jest wszystko co mam do powiedzenia na ten temat".


Radklif

sobota, 3 listopada 2007

Portland - film

wrzucamy dopiero teraz ale warto obejrzeć


Materiału z Masy nie będzie






Do San Francisco dotarliśmy w nocy. Jeszcze przed miastem zahaczyliśmy o pralnię. Szybkie pranie koszulek sponsorskich, suszenie. Pół godziny po planowanym zamknięciu pralni, przepędził nas w końcu ochroniarz.

Nad Zatokę San Francisco dojechaliśmy ścieżką rowerową prowadzącą wzdłuż Highway 101. Mnie zafascynowaly osiedla budynkow na palach, wybudowane nad kanalami.

To musi być fajne mieszkać tak sobie parę metrów nad wodą.

Najpierw zobaczyliśmy Alcatraz. Latarnia rzucała co parenaście sekund ostry snop światła, zupełnie jak w logo jednej ze znanych wytwórni filmowych. Dla mnie ten widok był niesamowity. Coś co znałem z filmów nagle stoi tak realnie przede mną. Agata trochę mniej entuzjastycznie przyjęła ten widok :

- Niedaleko. Mogłabym przepłynąć bez problemu.



Golden Gate jest monumentalny. I jaki czerwony!! W nocy gdy unosi się mgła znad Pacyfiku, cienie filarów odbijają się w niej. Żeby wjechać na most rowerem nocą, trzeba wcisnąć specjalny przycisk otwierający bramę. Namiot rozłożyliśmy tuż po drugiej stronie mostu.Następnego dnia rano rozpoczęliśmy sesję zdjęciową dla naszych sponsorów i ruszyliśmy "w miasto". Najpierw bulwarem, potem wjazd na pionowe ulice miasta. Godna podziwu jest skrupulatność przy budowie tych ulic. Nieważne jakie jest nachylenie - ulice muszą tworzyć siatkę...



cdn...