poniedziałek, 19 listopada 2007
Call the sheriff
Zmiana planów.
Najpierw LA, potem na południe do San Diego.
Do LA jechaliśmy starymi drogami wzdłuż autostrady. Nic ciekawego się nie zdarzało. Pustynia, autostrada, stacje odpoczynku, restauracje.
W Jack in the box przed Barstow spotkała nas nieprzyjemna historia.
Byliśmy głodni, restauracja była już zamknięta. Jedyna opcja na kupienie czegoś do zjedzenia to drive-thru. Grzesiek podjechał pierwszy i udało mu się zamówić i dostać zestaw. Mnie już nie
obsłużono tłumacząc że na rowerze nie można. Więc trudno, usiadłem na chodniku koło Grześka i patrzyłem jak zjada swojego burgera. Próbowałem jeszcze zaczepić jakiegoś kierowcę, żeby zrobił mi zakupy, ale nie udało się.
Nasze zachowanie nie spodobało się obsłudze. Najpierw wyszło dwóch chłopaków i w niegrzeczny sposób poprosili nas o zniknięcie. Grozili, że w innym wypadku zadzwoniliby po szeryfa. Ja byłem skłonny ustąpić, ale Grzesiek powiedział " Call the sherrif".
No i przyjechał szeryf. Opowiedział historię o tym że każdy biznes w Kalifornii może odmówić każdemu obsługi jeśli chce i mimo że zostaliśmy źle potraktowani, nic nie może poradzić.
Mimo to wciaz bylem glodny.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Dobrze ze do mamra nie wpakowali was
no, troche sie bałem że wyjdą jakieś jaja z tego. Ale w końcu "sprawiedliwość musi być po naszej stronie" ;-)
Prześlij komentarz