wtorek, 16 października 2007

Amtrak zabójca

Wczoraj postanowiliśmy powtórzyć eksperyment z podróżowaniem w
oddzieleniu. Nie dogadujemy się za dobrze, więc to wydaje się
najlepszym wyjściem. W Salem obejrzeliśmy jeszcze wspólnie Kapitol,
wyjechaliśmy na rogatki miasta i każdy ruszył swoją drogą do Eugene.

Moja droga rozpoczęła się od Jack in the Box. Dwa pyszne hamburgery,
do tego trochę frytek i cola. Ruszyłem około 16-tej w 113km drogę.
Wybrałem wariant najszybszy. Wzdłuż autostrady biegnie stara droga do
miasta Albany przez Jefferson. Stamtąd stanowa 99 East. Pierwszy
odcinek był fantastyczny. Pagórkowaty krajobraz, stadniny koni,
winorośla na zboczach (Oregon słynie z najlepszych win w USA). W Albany
byłem przed zmrokiem, wstąpiłem na chwilę do McDonalda. Gdy wyszedłem,
właśnie zapadał zmrok.

Droga do Eugene była prosta i prawie pusta. Przez 44 mile minęło mnie
może z 10 ciężarówek. Jadąc w totalnych ciemnościach po idealnie
równym asfalcie (jak na standardy Oregonu) łatwo wpadłem w zadumę nad
swoim życiem, studiami, pracą. Czasem tylko spoglądałem w górę, modląc
się by z chmury nade mną nie zaczeło padać. Na szczęście na dobre
lunęło dopiero tuż przed miastem.

I nagle usłyszałem Amtraka. Jadący po torach wzdłuż drogi olbrzym
trąbił jak szalony. Przebudzony z nirwany, zjechałem na pobocze, które
w tym miejscu nie było utwardzone. Spadłem z drogi i sturlałem się do
przydrożnego rowu. Na szczęście nie doznałem żadnych obrażeń.


Umówiłem się z Grześkiem i Agatą w Eugene City Hall. Była
godzina 11 (przez godzinę przeczekiwałem deszcz na przedmieściach),
za mną szmat drogi, lał deszcz. Korzystając z dogodnej architektury budynku
- zadaszone atrium - znalazłem drewniany stół z ławkami i położyłem się spać.
Nic niezwykłego by w tym nie było, gdyby nie fakt że obok znajdował się komisariat
policji.

Aż dziwne że nie zobaczyłem ponurych twarzy mundurowych, nie musiałem
się tłumaczyć, ani nic. Co więcej, po przebudzeniu o 8.00,
spostrzegłem, że stojący obok kosz na śmieci jest już opróżniony. Widać
hipisowski rodowód miasta odcisnął swoje piętno i nikogo nie razi
podróżnik śpiący na ziemi głównego urzędu miejskiego.

Rano obudziłem się, zadzwoniłem do Grześka. Byli jeszcze 40 km przed
miastem (sic!) Pojechałem więc obejrzeć park miejski i uniwersytet.
Kampus jest niesamowity. Raczej nie da się porównać do mojego UKSW.
Teraz w głównej alei trwa targ dobroczynny. Jak wyczytałem w lokalnej
gazecie, szacuje się że przyniesie 7 tys. dolarów zysku. Planowany jest
też jakiś koncert, więc nic nie stoi na przeszkodzie żebym pozostał w
tym studenckim mieście do jutra. A potem - Crater Lake czyli 140 mil
wspinania się w górę. Później - Klamanta Falls i Kalifornia!!!

Brak komentarzy: