czwartek, 25 października 2007

Welcome in rainy California!

Ufff, w końcu z górki!

Trasa z Crater Lake, mino strasznej pogody (na szczycie już zaczynało sypać, a resztę drogi pokonaliśmy w deszczu), minęła w miarę szybko. Z 4000 stóp zjechaliśmy na 1000, trzeba było tylko uważać, bo nawierzchnia była mokra, a drugiej wywrotki już nie chcieliśmy.

Po całym dniu jeżdżenia zatrzymaliśmy się w... pralni, gdzie wszystkie nasze przemoczone rzeczy wsadziliśmy do suszarki i z suchymi już ubrankami ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze McŻarcie.

Następnego dnia mieliśmy zaplanowane dojechanie do Grands Pass. Niestety plan nie został w pełni zrealizowany z powodu mojego strasznego pecha. Jeszcze dzień wcześniej chwaliłam się że na żadnej wyprawie nie złapałam jeszcze gumy lecz niestety, zawsze musi być ten pierwszy raz i to jeszcze w deszczu. Grzesiek z Radkiem w miarę szybko zmienili mi dętkę, niestety Radek w czasie pompowania, urwał część wentyla i nowa dętkę szlag trafił. Zostało nam latanie starej dętki, gdyż pozostałe znajdowały się w sakwie która zabrał niedźwiedź kolo Crater Lake. Niestety! Po kilkunastu kilometrach znowu złapałam gumę (ale tym razem w przednim kole). Znów musieliśmy radzić sobie z pomocą łatki, niestety, tym razem łatka puściła :(

Następnego dnia, po dojechaniu do Grands Pass, sporo czasu spędziliśmy w sklepie rowerowym - dokupiliśmy dętki, Grzesiek jeszcze poprawiał przy swoim rowerze przerzutki i wymieniał zniszczone łożyska. Potem pojechaliśmy do domu właściciela sklepu, aby skorzystać z netu (w mieście nigdzie nie było kafejki internetowej, a biblioteka gdzie przeważnie korzystamy z komputerów była zamknięta) i po południu na w pełni już sprawnych rowerach i nieco zaktualizowawszy bloga pojechaliśmy dalej, w kierunku Kalifornii.

Kolejny nocleg spędziliśmy w u baptystów. Dostaliśmy cala klasę do swojej dyspozycji, a wcześniej uczestniczyliśmy w czymś w rodzaju nabożeństwa, gdzie modlono sie za sukces naszej wyprawy :)

Rano pełni sił, zaczęliśmy wspinaczkę. Niestety, pogoda nas nie rozpieszczała. Lało niemiłosiernie. Po kilku godzinach, w strugach deszczu, minęliśmy tablice z napisem "Kalifornia".

A w Kalifornii deszcz przecież nigdy nie pada... Podobno...

Agata



1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Hej! Fajnie, ze piszecie ale moglibyscie odrobine panowac nad tym. Jaki niedzwiedz??? Z tego co piszesz to jakas oczywistosc a wczesniej nic o tym nie ma :-( - a przeciez to historia warta chyba opisania o wiele bardziej niz jeden zjazd czy podjazd.